Damdep

Damdep I

W Damdep II melduję się u Davida, dyrektora szkoły. Tak bez zapowiedzi, ktoś w Longpuighat powiedział kierowcy, żeby mnie tam wysadził. Dyrektor trochę zdziwiony, ale pozwala zostać. A gdyby nie pozwolił to w Damep I jest ponoć rest house. I dużo Chakmów.

Panowie sobie grają w karty, panie robią sobie ubrania. Przeważnie dla siebie, ale czasem ktoś zamówi. Tylko trzeba poczekać na odbiór 1-3 tygodni.

Tu się powoli zaczyna wszystko kończyć, nie ma prądu (tylko z paneli słonecznych), nie ma sygnału komórkowego, czarna nawierzchnia drogi zamieniła się w pylistą kawałek przed wioską. Ale elektrykę mają podłaczyć już niebawem (póki co David właśnie przed domem montuje maszynę do cięcia drewna, w której silnik benzynowy posłuży również za generator prądu) a klasa robotnicza z Silcharu przygotowuje się do położenia kolejnego kawałka asfaltu.

Popołudnie pierwszego dnia i przedpołudnie drugiego spędzamy na zwiedzaniu szkól, wizytacjach u znajomych (u jednego z nich rok wcześniej nocował jakiś białas, podobno Niemiec) i ogólnym rozpoznaniu okolicy.

W międzyczasie jest jeszcze wieczór, podczas którego ze 20 osób zbiera się u Davida w domu. Razem próbujemy podłączyć aparat albo chociaż USB do dużego plazmowego telewizora, ale technika nas przerasta, kończy się na oglądaniu na laptopie Davida jakiegoś teledysku pani od „Mła Lolita” i innych równie ciekawych rzeczy.

Pora spadać. David gdzieś się zmył na skuterze jak akurat przyjechał jeep (kierowca został dzień wcześniej poinformowany, że ma mnie stąd odebrać). Zatrzymujemy się jeszcze kawałek dalej we wsi na herbatkę. Pani od herbatki nie chce pieniędzy, a pan Subinoy Chakma z drugiego jeepa jadącego do tej samej wsi proponuje nocleg u siebie. Wiedziałem, że tam już nie ma żadnych noclegowni, ale nie przypuszczałem, że sobie zaklepię łóżko 2 godziny przed dostarciem na miejsce. Pan Subinoy jest, rzecz jasna, dyrektorem szkoły. Nie wiem czy Mizo nie przepadają za Chakmami czy co, ale kilka osób wcześniej sugerowało, żeby raczej nocować u rodziny Mizo – pan Subinoy jest Chakmą co można wnioskować po nazwisku więc z przyjemnością przyjmuję jego propozycję.

Vaseikai i Longpuighat

Vaseikai, pani z birmy ugniata sidol

Po drodze do Longpuighatu (bardzo kiepskiej, ale z ładnymi widoczkami) każdy się pyta czy to był mój znajomy czy nie. W Longpuighacie też.

Dziura, ale jest Rest House. Tani (200 rupii) i robaczywy. I to nie jakieś nieszkodliwe karaluchy tylko mrówki, pewnie gryzące. Ale na razie nie mam wyjścia.

Zagaduje mnie jakiś student z Aizawl, jemy u niego śniadanie, potem skuterem ruszamy na podbój okolic i strzelenie paru fotek paniom z plemienia Bru, które charakteryzują się bujną dekoracją okolic twarzy, zwłaszcza szyi i uszu.

W aptece natykam się na kolejnych ludzi władających angielskim, to dzieci (dorosłe) pana Raia, o którym wspomniał mi ktoś jeszcze w Chawngte. I jeszcze jakieś małżeństwo, mąż jest znajomym syna Raia, spotkali się tu zupełnie przypadkiem, ale tu jest w charakterze kierowcy swojej żony pracującej w jakiejś NGO i szukającej ciężarnych kobiet, żeby je zbadać. Robią objazdową wycieczkę po okolicy, po małych wioskach, stąd przez Chawngte, Borapansuri do Tlabungu, a potem Mamit District. Gdyby nie to, że jadą w przeciwnym kierunku do mojego to spokojnie mógłbym się z nimi zabrać. Tym razem to nie ja się pytam jak dotrzeć ale oni mnie. Oni tu jeszcze nie byli, ja już kilka jazd jeepami zaliczyłem, więc mogę powiedzieć którędy lepiej jechać a którędy nie.

Pan Rai buduje sobie wielki budynek, zaraz przy moście. Możliwe, że najbogatszy człowiek w okolicy. Przy kolacji student mówi, że to pewnie przemytnik albo coś w tym stylu. No bo jak można mieć tyle kasy na taki dom i 4 samochody z nauczycielskiej pensji. Ewentualnie bogatsza może być rodzina Czakmów, która dostała 5 crore rupii (50 mln, na polskie to 2,5 mln) za jakieś przesiedlenie z terenów przygranicznych (takich bardzo przygranicznych) tutaj do wsi.

Na sobotni bazar niestety się nie wyrobię. Ale przynajmniej fajnie wygląda część wioski, gdzie żyją nielegalni uchodźcy z Birmy. Większość nie mówi nawet tutejszym językiem, o angielskim nie wspominając. Prowadzą sobie spokojnie swoje biznesy, głównie suszone ryby i sidol (taka śmierdząca papka z tych ryb).

Po birmańskim śniadanku u pani z twarzą wysmarowaną tanaką jadę dalej.

Chawngte, cz. 2 i 3

Chawngte (Tete, Zodina i Machine)

Mama Mapuii chciała mnie znowu zobaczyć, ale akurat jest w Lawngtlai, więc tylko gadamy przez telefon po hindusku. To znaczy ona coś mowi, ja trochę rozumiem a trochę nie, a jak bardzo nie rozumiem to mówię  coś swojego z zupełnie innej beczki i szybko oddaję telefon w lepsze ręce.

Wieczorem przy ognisku w domu pod gwiazdami (w tym domu w budowie, gdzie jest gotowe tylko piętro -1, słownie minus jeden, tam śpimy, na górze gotowe są tylko betonowe słupy, więc ładnie widac oriona i okolice) zagryzając jakieś warzywa wyłowione właśnie z popiołu dowiaduję się, że akurat w ten weekend jest festiwal muzyczno-taneczny. Ale na razie idę spać, bo o 5ej rano zadzwoni budzik na sobotni bazar.

***

O 5ej rano dzwoni budzik na sobotni bazar, ludzi trochę mnie niż spodziewałem ale można popatrzeć. Nawet jakaś ekipa z telewizji z Lunglei tutaj właśnie filmuje pani sprzedające sidol (taka śmierdząca papka z suszonych ryb), przypuszczam, że przyjechali głównie na festiwal, ale w wolnym czasie robią reportaż z miasteczka.

Ponieważ jest sobota, to po bazarze lecimy do kościła. Mapuia należy do jakiegoś odłamu Church of God 7th day czy coś takiego. Nie obchodzą Bożego Narodzenia, Nowego Roku ani Wielkanocy, mają własny biblijny kalendarz, nie jedzą świni, jedzenie musi być halal. Dużo ich tu nie ma, w całym Chawngte podobno tylko kilkanaście domów, na porannej mszy jest może 30 osób (wieczorem idziemy po razu drugi, jest jeszcze mniej osób).

A pomiędzy mszami proza dnia codziennego, czyli szwędaczka po bazarze, posiadówy, herbatki itp. I ustawka na piknik na następny dzień.

No i wspomniany festiwal, gdzie głównym celem nie była wcale ani muzyka ani taniec ale próba nawrócenia Chakmów z buddyzmu na chrześcijaństwo. Dużo przemówień, obiecanek, że będzie lepiej i trochę części artystycznej.

***

40-letnia mieszkanka Chawngte „C” (Chakma Autonomous District, Mizoram, Indie) nie posiadająca prawa jazdy potrąciła 60-letniego turystę z Francji. Turysta uderzył głową o ziemię, mimo podjętej reanimacji zmarł w szpitalu. Ciało zostało przetransportowane ambulansem do Lunglei w eskorcie policji, skąd zabrano je helikopterem do Aizawl a następnie do Kalkuty. Sprawczyni wypadku, z zawodu pielęgniarka, znajduje się obecnie w areszcie, grozi jej kara. Jest wdową, ma jednego syna.

Tyle jeśli chodzi o to co się dowiedziałem na miejscu, w internecie jest niewiele więcej informacji

***

W niedzielę jest Republic Day, skromne świętowanie się tu kończy o 8ej rano jak akurat zwlekam się z łózka. Czekając na śniadanie przygotowywane przez Siami oglądamy sobie uroczystości w Delhi. Ojciec Mapuii jest przeciwny tego typu wydarzeniom, za dużo kasy na to idzie.

W czasie nasiadówy w domu Tete ktoś dostaje informację, że został potrącony jakiś francuski turysta, na razie nie wiadomo nic więcej.

Bierzemy kurczaka i idziemy nad rzekę na piknik, ja Mapuia, Tete, Judith, Zodian, Machine, Machana i kilka innych osób. Przypada mi zaszczyt złożenia kurczaka w ofierze. Zodian trzyma korpus w rękach, ja trzymam głowę jedną ręką, w drugiej mam nóż i zaczynam cięcie. Trochę kiepsko idzie bo nóż jest tępy, ale w końcu się udaje, krew tryska, kurczak się wije, halleluyah!

W między czasie Mapuia odbiera smsy czy ten turysta to może ja. Ale to nie ja.

Ktoś kroi warzywa, inni łowią ryby, ktoś się myje, ktoś robi pranie, jakoś czas mija. Rozkładamy kilka palmowych liści na ziemi i rzucamy na nie ryż, kurczaka, sałatkę itp. Prawdziwe plemienne żarcie. Mapuia bierze kamerę i nagrywa, w Lunglei potnie, poskłada, pomontuje i zrobi z tego DVD.

Wieczorem jeszcze raz idziemy na festiwal nawracania. Wiadomość o Francuzie została nadana w głównym wydaniu mizoramskich wiadomości, cały stan już wie o wypadku, tutaj raczej większość dowiedziała się pocztą pantoflowo-telefoniczna, twarze tubylców zdają się mówić już nie „o białas!” tylko raczej „to on czy nie on? Może jego przyjaciel?”. Ktoś się pyta skąd jestem.

- Z Francji – mówię. Taki żarcik. Wieczorem jeszcze dzwoni Kennedy upewnić się czy żyję. Widział Francuza w Tlabungu, ale z nim nie gadał. Teraz był jeszcze jakiś Niemiec. Tłoczno się robi.

***

Z Chawngte na chwilę wyjechałem na sam koniec Mizoramu, relacja w następnych odcinkach, ale w drodze powrotnej zatrzymałem się jeszcze na 2 noce. Mapuia jest w Lunglei, za to jest jego mama i parę innych osób, do których sobie zaglądam na herbatkę. Zodina i Dorothy chcą mnie zaprosić na kolację, Dorothy była pierwsza, Zodinowi z tego powodu jest bardzo przykro, bo taka okazja nie wiadomo kiedy się powtórzy. Jestem pełny, ale Dorothy mówi

- Zjedz jeszcze trochę, wieczorem będziesz głodny i będzie wstyd na całą wioskę, że cię dobrze nie nakarmiliśmy.

Do Zodina wpadam wieczorem. Trochę mi się na początku nie udaje, bo jest ciemno i nie bardzo widzę, do czyjego domu wchodzę. Okazuje się, że źle trafiam, siedzi tam paru facetów, których nie znam, ale jest jeszcze Judith, która była z nami na pikniku. Pewnie nawet jakby jej nie było to i tak by mnie nie wyrzucili, przypominam, że tu wszystkie drzwi są otwarte.

Saiha

Fotosesja na lądowisku dla helikopterów

W zasadzie to z Tlabungu chciałem jechać do stolicy wymienić dolce, ktoś powiedział, że w Lunglei też się, więc tam jadę na początek (tym bardziej, że akurat dzisiaj nie ma jeepa do Aizawl), ale po wylądowaniu w Lunglei stwierdziłem, że może gdzieś indziej też się da wymienić kasę. Akurat było wolne miejsce w jeepie do Saihy, więc po 15 minutach czekania pojechałem na południe. Do Lawngtlai z kilkoma pasażerami a dalej już tylko w 3 osoby wliczając szalonego kierowcę, który po serpentynach już po ciemku gnał 50-60km/h.

A tu niespodzianka, nikogo nie ma, wszyscy pojechali po coś do Aizawl. Śmieszna pani manager Tourist Lodge, inny śmiesny pan z rodziny Josepha, Makhumi i Finally z SSA… Przynajmniej jest Esther i Joseph. Pierwszy dzień spędzam na chorowaniu, leżeniu pod kocem i oglądaniu tv, potem już się szlajam od jednego domu do drugiego na śniadania, kolacje itp. W końcu przenoszę się z hotelu do Esther gdzie spędzam kolejnych kilka dni. Net mam w biurze jej ojca, śniadania i kolacje „wliczone w cenę”, tradycyjnie jak co roku zaliczam kolejne wesele razem z sesją foto na lądowisku dla helikopterów i jakimś pomnikiem kawałek za miastem. Bujamy się w kilka samochodów uzbrojonych w weselne klaksony. To było tzw. second marriage, czyli nie takie do końca dogadane przez starszyznę (znaczy się wpadka lub inne okoliczności przyrody). Różnie się to tym od first marriage, że nie jest w kościele tylko w Sunday school hall. Ale poza tym wszystko to samo.

Wieczorem wpadamy z Esther jeszcze do jednego znajomego, Ricky’ego (robił zdjęcia na ślubie) na śmieszkowanie itp. Tutaj wszystkie drzwi są otwarte, do znajomych wpada się kiedy się chce, bez zapowiedzi, na herbatkę i pogaduszki. Wykorzystuję to ostatniego dnia, jeepa do Lunglei mam dopiero o 14ej, więc wbijam gdzie się da powiedzieć do widzenia.

Z braku pasażerów jeep ma zamiar odjechać godzinę później, ale i tak potem krążymy kolejną godzinę po mieście zabierając kolejnych ludzi. Wychodzi na to, że w Lunglei będę po 23ej, może być kiła z hotelem o tej porze, więc zabieram plecak i wysiadam, ale jeepowa ekipa dzwoni do hotelu (cudem w moim portfelu przetrwał numer telefonu, przeważnie wywalam wizytówki) i uprzedza o moim przyjeździe. W końcu po 8 godzinach jazdy, godzinę dłużej niż ustawa przewiduje, o północy docieram na miejsce. Tak to jest jak w jeepie są same Silchary, z nimi zawsze jest jakiś problem, pełnią tu taką samą rolę jak Portoryki i Łomżyki w Ameryce. Ale poza tym mili i pomocni.

Pani manager z hotelu mówi, że rok temu też był tu jakiś Polak. Dobrą ma pamięć, ale nie do końca, bo mnie nie rozpoznała. Zaprasza do siebie do domu na mizoramski obiad jak tu wpadnę nastepnym razem, chyba wyczuła, że chicken curry (tylko tego typu dania można tu w hotelu dostać) to nie jest to czego tu szukam.

Rano dzwonię do Mapuii, kupujemy bilety do Chawgnte i jedziemy beznadziejną trasą, końcowka w tempie jakieś 15km/h (kto chce się przejechać niech się spieszy, bo buduje się nowa droga, która skróci podróż z 6 do 3h). A kto szuka hardcore’u to w czasie monsunu pokonanie trasy trwa ponad 10h.

Tlabung, cz. 3

Chuani

Poprzenim razem wspomniałem coś tubylcom o jedzeniu piesków, więc jeszcze będąc w Chawngte zadzwonił Kennedy z informacją, że uisa (mięso psa) czeka na mnie w lodówce u Lai, jego znajomej.

Już się zaprzyjaźniłem z tutejszą ekipą, poza noclegiem w Tourist Lodge i whisky kupowanym u pograniczników nie mam w zasadzie żadnych wydatków. Nagarajan kategorycznie odmawia przyjęcia pieniędzy za herbatkę, żarcie jem u Lai, ponowna podróż łódką do Nunsury żeby zanieść odbitki też mnie nic nie kosztuje.

Ale i tak jakoś kasa się szybko kończy. Kupuję bilet do Lunglei, żeby sobie tam wymienić dolce. Jeszcze tylko ostatniego dnia wpadamy po raz kolejny do Nunsury, tym razem z jakimś kolesiem, który 2 tygodnie temu wrócił z więzienia w Delhi gdzie spędził 9 miesięcy „za narkotyki”. Chce kupić motor, ale gdy docieramy na miejsce okazuje się, że motor został sprzedany miesiąc temu. Wracamy na pożegnalną zakrapianą kolację. W zasadzie wszystkie ostatnie dni były mocno zakrapiane, albo whiskaczem od wojskowych albo lokalnym ryżowym winem. W sobotę ok. 5ej rano zjawiam się u Lai na śniadanie przed wyjazdem, Kennedy zjawia się chwilę potem i zaczyna dzień od szklaneczki. Bo u Lai to tak właściwie to jest rozlewnia wina, codziennie przewijają się tu tłumy ludzi w poszukiwaniu trunku. Razem idziemy do jeepa i odjeżdżam w siną dal.