Category Archives: Chawngte

Vaseikai i Longpuighat

Vaseikai, pani z birmy ugniata sidol

Po drodze do Longpuighatu (bardzo kiepskiej, ale z ładnymi widoczkami) każdy się pyta czy to był mój znajomy czy nie. W Longpuighacie też.

Dziura, ale jest Rest House. Tani (200 rupii) i robaczywy. I to nie jakieś nieszkodliwe karaluchy tylko mrówki, pewnie gryzące. Ale na razie nie mam wyjścia.

Zagaduje mnie jakiś student z Aizawl, jemy u niego śniadanie, potem skuterem ruszamy na podbój okolic i strzelenie paru fotek paniom z plemienia Bru, które charakteryzują się bujną dekoracją okolic twarzy, zwłaszcza szyi i uszu.

W aptece natykam się na kolejnych ludzi władających angielskim, to dzieci (dorosłe) pana Raia, o którym wspomniał mi ktoś jeszcze w Chawngte. I jeszcze jakieś małżeństwo, mąż jest znajomym syna Raia, spotkali się tu zupełnie przypadkiem, ale tu jest w charakterze kierowcy swojej żony pracującej w jakiejś NGO i szukającej ciężarnych kobiet, żeby je zbadać. Robią objazdową wycieczkę po okolicy, po małych wioskach, stąd przez Chawngte, Borapansuri do Tlabungu, a potem Mamit District. Gdyby nie to, że jadą w przeciwnym kierunku do mojego to spokojnie mógłbym się z nimi zabrać. Tym razem to nie ja się pytam jak dotrzeć ale oni mnie. Oni tu jeszcze nie byli, ja już kilka jazd jeepami zaliczyłem, więc mogę powiedzieć którędy lepiej jechać a którędy nie.

Pan Rai buduje sobie wielki budynek, zaraz przy moście. Możliwe, że najbogatszy człowiek w okolicy. Przy kolacji student mówi, że to pewnie przemytnik albo coś w tym stylu. No bo jak można mieć tyle kasy na taki dom i 4 samochody z nauczycielskiej pensji. Ewentualnie bogatsza może być rodzina Czakmów, która dostała 5 crore rupii (50 mln, na polskie to 2,5 mln) za jakieś przesiedlenie z terenów przygranicznych (takich bardzo przygranicznych) tutaj do wsi.

Na sobotni bazar niestety się nie wyrobię. Ale przynajmniej fajnie wygląda część wioski, gdzie żyją nielegalni uchodźcy z Birmy. Większość nie mówi nawet tutejszym językiem, o angielskim nie wspominając. Prowadzą sobie spokojnie swoje biznesy, głównie suszone ryby i sidol (taka śmierdząca papka z tych ryb).

Po birmańskim śniadanku u pani z twarzą wysmarowaną tanaką jadę dalej.

Chawngte, cz. 2 i 3

Chawngte (Tete, Zodina i Machine)

Mama Mapuii chciała mnie znowu zobaczyć, ale akurat jest w Lawngtlai, więc tylko gadamy przez telefon po hindusku. To znaczy ona coś mowi, ja trochę rozumiem a trochę nie, a jak bardzo nie rozumiem to mówię  coś swojego z zupełnie innej beczki i szybko oddaję telefon w lepsze ręce.

Wieczorem przy ognisku w domu pod gwiazdami (w tym domu w budowie, gdzie jest gotowe tylko piętro -1, słownie minus jeden, tam śpimy, na górze gotowe są tylko betonowe słupy, więc ładnie widac oriona i okolice) zagryzając jakieś warzywa wyłowione właśnie z popiołu dowiaduję się, że akurat w ten weekend jest festiwal muzyczno-taneczny. Ale na razie idę spać, bo o 5ej rano zadzwoni budzik na sobotni bazar.

***

O 5ej rano dzwoni budzik na sobotni bazar, ludzi trochę mnie niż spodziewałem ale można popatrzeć. Nawet jakaś ekipa z telewizji z Lunglei tutaj właśnie filmuje pani sprzedające sidol (taka śmierdząca papka z suszonych ryb), przypuszczam, że przyjechali głównie na festiwal, ale w wolnym czasie robią reportaż z miasteczka.

Ponieważ jest sobota, to po bazarze lecimy do kościła. Mapuia należy do jakiegoś odłamu Church of God 7th day czy coś takiego. Nie obchodzą Bożego Narodzenia, Nowego Roku ani Wielkanocy, mają własny biblijny kalendarz, nie jedzą świni, jedzenie musi być halal. Dużo ich tu nie ma, w całym Chawngte podobno tylko kilkanaście domów, na porannej mszy jest może 30 osób (wieczorem idziemy po razu drugi, jest jeszcze mniej osób).

A pomiędzy mszami proza dnia codziennego, czyli szwędaczka po bazarze, posiadówy, herbatki itp. I ustawka na piknik na następny dzień.

No i wspomniany festiwal, gdzie głównym celem nie była wcale ani muzyka ani taniec ale próba nawrócenia Chakmów z buddyzmu na chrześcijaństwo. Dużo przemówień, obiecanek, że będzie lepiej i trochę części artystycznej.

***

40-letnia mieszkanka Chawngte „C” (Chakma Autonomous District, Mizoram, Indie) nie posiadająca prawa jazdy potrąciła 60-letniego turystę z Francji. Turysta uderzył głową o ziemię, mimo podjętej reanimacji zmarł w szpitalu. Ciało zostało przetransportowane ambulansem do Lunglei w eskorcie policji, skąd zabrano je helikopterem do Aizawl a następnie do Kalkuty. Sprawczyni wypadku, z zawodu pielęgniarka, znajduje się obecnie w areszcie, grozi jej kara. Jest wdową, ma jednego syna.

Tyle jeśli chodzi o to co się dowiedziałem na miejscu, w internecie jest niewiele więcej informacji

***

W niedzielę jest Republic Day, skromne świętowanie się tu kończy o 8ej rano jak akurat zwlekam się z łózka. Czekając na śniadanie przygotowywane przez Siami oglądamy sobie uroczystości w Delhi. Ojciec Mapuii jest przeciwny tego typu wydarzeniom, za dużo kasy na to idzie.

W czasie nasiadówy w domu Tete ktoś dostaje informację, że został potrącony jakiś francuski turysta, na razie nie wiadomo nic więcej.

Bierzemy kurczaka i idziemy nad rzekę na piknik, ja Mapuia, Tete, Judith, Zodian, Machine, Machana i kilka innych osób. Przypada mi zaszczyt złożenia kurczaka w ofierze. Zodian trzyma korpus w rękach, ja trzymam głowę jedną ręką, w drugiej mam nóż i zaczynam cięcie. Trochę kiepsko idzie bo nóż jest tępy, ale w końcu się udaje, krew tryska, kurczak się wije, halleluyah!

W między czasie Mapuia odbiera smsy czy ten turysta to może ja. Ale to nie ja.

Ktoś kroi warzywa, inni łowią ryby, ktoś się myje, ktoś robi pranie, jakoś czas mija. Rozkładamy kilka palmowych liści na ziemi i rzucamy na nie ryż, kurczaka, sałatkę itp. Prawdziwe plemienne żarcie. Mapuia bierze kamerę i nagrywa, w Lunglei potnie, poskłada, pomontuje i zrobi z tego DVD.

Wieczorem jeszcze raz idziemy na festiwal nawracania. Wiadomość o Francuzie została nadana w głównym wydaniu mizoramskich wiadomości, cały stan już wie o wypadku, tutaj raczej większość dowiedziała się pocztą pantoflowo-telefoniczna, twarze tubylców zdają się mówić już nie „o białas!” tylko raczej „to on czy nie on? Może jego przyjaciel?”. Ktoś się pyta skąd jestem.

- Z Francji – mówię. Taki żarcik. Wieczorem jeszcze dzwoni Kennedy upewnić się czy żyję. Widział Francuza w Tlabungu, ale z nim nie gadał. Teraz był jeszcze jakiś Niemiec. Tłoczno się robi.

***

Z Chawngte na chwilę wyjechałem na sam koniec Mizoramu, relacja w następnych odcinkach, ale w drodze powrotnej zatrzymałem się jeszcze na 2 noce. Mapuia jest w Lunglei, za to jest jego mama i parę innych osób, do których sobie zaglądam na herbatkę. Zodina i Dorothy chcą mnie zaprosić na kolację, Dorothy była pierwsza, Zodinowi z tego powodu jest bardzo przykro, bo taka okazja nie wiadomo kiedy się powtórzy. Jestem pełny, ale Dorothy mówi

- Zjedz jeszcze trochę, wieczorem będziesz głodny i będzie wstyd na całą wioskę, że cię dobrze nie nakarmiliśmy.

Do Zodina wpadam wieczorem. Trochę mi się na początku nie udaje, bo jest ciemno i nie bardzo widzę, do czyjego domu wchodzę. Okazuje się, że źle trafiam, siedzi tam paru facetów, których nie znam, ale jest jeszcze Judith, która była z nami na pikniku. Pewnie nawet jakby jej nie było to i tak by mnie nie wyrzucili, przypominam, że tu wszystkie drzwi są otwarte.

Chawngte, cz. 1

Bazar w Chawngte

W zasadzie chyba tylko po to, żeby trochę odpocząć od Tlabungu. Droga kiepściutka, ale za to z fajnymi wioskami (zwłaszcza Momtola), ludzie się gapią na samochód jakby go widzieli pierwszy raz w życiu, mimo, że codziennie kilka ich tu przejeżdża. Ja się na nich gapię jakbym pierwszy raz widział azjatów na wsi.

Chawngte składa się z trzech części. Największa to Chawngte „C”, czyli część plemienia Chakmów, stolica Chawngte Autonomous District, potem Chawngte „P” w Lawngtlai District i Chawngte „L” w Lunglei District. Wszystkie trzy części są oddzielone rzekami. Chawngte „C”  jest nazywane też Kamalanagar, co znaczy miasto pomarańczy. Ale nie ma tu pomarańczy.

W Tlabungu Kennedy zachęca, żebym mieszkał u jego rodzonej mamy, zapisuje mi adres w notatniku:

Laldingliani (jej imię)

Chawngte „P” (miasto)

Near Bridge (adres)

Trochę dziwny ten adres, taki mało precyzyjny, więc żeby było łatwiej Kennedy dopisuje:

M/o Kennedy (czyli mama Kennedy’ego)

Teraz na pewno trafię. Nie wiem czy rodzina została odpowiednio poinformowana, bo widzę delikatne „aleossochosi?” na ich twarzach, ale nie wyrzucają. Ojciec na początku niewiele mówi, zajmuje się swoimi sprawami, matka dopiero po jakimś czasie odzywa się do mnie po hindusku. Powoli impreza się rozkręca, zaczynamy od klasycznej mizoramskiej kolacji, a potem przez 2 dni z osobnikiem o imieniu Mapuia szwędamy się po okolicznych bazarach, buddyjskich klasztorach, znajomych itp. Tu tak samo jak w Tlabungu w sobotę zjeżdżają na bazar tłumy, wstępnie się umawiamy, że jeszcze wrócę zobaczyć jak to tu wygląda. Golenie, woda i naprawa spodni to tutaj jedyne moje wydatki.

Jest kilka miejsc gdzie można tu się zameldować, Tourist Lodge i co najmniej 2 jakieś rest house’y. Do tego ojczym Kennedy’ego buduje właśnie drugi dom, który potem przerobi na hotel, a tam gdzie ma dwa stawy z rybami chce urządzić picnic spot. Taki domek jaki buduje to 10 lakhów rupii, czyli 50 tys. pln, mniejszy drewniany to już tylko 15 tys., więc chyba nawet byłoby mnie stać.

Dół nowego domu (piętro -1) jest już trochę gotowy, nie ma co prawda drzwi i szyb w oknach, ale są łózka. Rodzice śpią w drewnianym domu razem z Siami, dziewczyna Bru z innej wioski, która tu mieszka w zamian za przynieś wynieś pozamiataj. W domu w budowie śpię ja, Mapuia, Udin (kasanowa z Silcharu, operator koparki, w wolnym czasie zajmuje się firtowaniem przez telefon i łapaniem Siami za cycka) i jeszcze jeden pacjent.