Category Archives: Maraland

Saiha

Fotosesja na lądowisku dla helikopterów

W zasadzie to z Tlabungu chciałem jechać do stolicy wymienić dolce, ktoś powiedział, że w Lunglei też się, więc tam jadę na początek (tym bardziej, że akurat dzisiaj nie ma jeepa do Aizawl), ale po wylądowaniu w Lunglei stwierdziłem, że może gdzieś indziej też się da wymienić kasę. Akurat było wolne miejsce w jeepie do Saihy, więc po 15 minutach czekania pojechałem na południe. Do Lawngtlai z kilkoma pasażerami a dalej już tylko w 3 osoby wliczając szalonego kierowcę, który po serpentynach już po ciemku gnał 50-60km/h.

A tu niespodzianka, nikogo nie ma, wszyscy pojechali po coś do Aizawl. Śmieszna pani manager Tourist Lodge, inny śmiesny pan z rodziny Josepha, Makhumi i Finally z SSA… Przynajmniej jest Esther i Joseph. Pierwszy dzień spędzam na chorowaniu, leżeniu pod kocem i oglądaniu tv, potem już się szlajam od jednego domu do drugiego na śniadania, kolacje itp. W końcu przenoszę się z hotelu do Esther gdzie spędzam kolejnych kilka dni. Net mam w biurze jej ojca, śniadania i kolacje „wliczone w cenę”, tradycyjnie jak co roku zaliczam kolejne wesele razem z sesją foto na lądowisku dla helikopterów i jakimś pomnikiem kawałek za miastem. Bujamy się w kilka samochodów uzbrojonych w weselne klaksony. To było tzw. second marriage, czyli nie takie do końca dogadane przez starszyznę (znaczy się wpadka lub inne okoliczności przyrody). Różnie się to tym od first marriage, że nie jest w kościele tylko w Sunday school hall. Ale poza tym wszystko to samo.

Wieczorem wpadamy z Esther jeszcze do jednego znajomego, Ricky’ego (robił zdjęcia na ślubie) na śmieszkowanie itp. Tutaj wszystkie drzwi są otwarte, do znajomych wpada się kiedy się chce, bez zapowiedzi, na herbatkę i pogaduszki. Wykorzystuję to ostatniego dnia, jeepa do Lunglei mam dopiero o 14ej, więc wbijam gdzie się da powiedzieć do widzenia.

Z braku pasażerów jeep ma zamiar odjechać godzinę później, ale i tak potem krążymy kolejną godzinę po mieście zabierając kolejnych ludzi. Wychodzi na to, że w Lunglei będę po 23ej, może być kiła z hotelem o tej porze, więc zabieram plecak i wysiadam, ale jeepowa ekipa dzwoni do hotelu (cudem w moim portfelu przetrwał numer telefonu, przeważnie wywalam wizytówki) i uprzedza o moim przyjeździe. W końcu po 8 godzinach jazdy, godzinę dłużej niż ustawa przewiduje, o północy docieram na miejsce. Tak to jest jak w jeepie są same Silchary, z nimi zawsze jest jakiś problem, pełnią tu taką samą rolę jak Portoryki i Łomżyki w Ameryce. Ale poza tym mili i pomocni.

Pani manager z hotelu mówi, że rok temu też był tu jakiś Polak. Dobrą ma pamięć, ale nie do końca, bo mnie nie rozpoznała. Zaprasza do siebie do domu na mizoramski obiad jak tu wpadnę nastepnym razem, chyba wyczuła, że chicken curry (tylko tego typu dania można tu w hotelu dostać) to nie jest to czego tu szukam.

Rano dzwonię do Mapuii, kupujemy bilety do Chawgnte i jedziemy beznadziejną trasą, końcowka w tempie jakieś 15km/h (kto chce się przejechać niech się spieszy, bo buduje się nowa droga, która skróci podróż z 6 do 3h). A kto szuka hardcore’u to w czasie monsunu pokonanie trasy trwa ponad 10h.