Tlabung, cz. 1

Tlabung

Dopóki nie spotkam Kennedy’ego czas będzie płynął sobie powoli. Krótka wizyta u C. Zatha, dyrektora jednej z tutejszych szkół, w czwartek small market day, a po bazarze zaliczam Nunsury, najbliższa wieś po drugiej stronie rzeki, gdzie w jakimś domu zostaję poczęstowany śniadaniem w stylu Chakma a potem razem z dwoma chłopaczkami idziemy kawałek dalej zobaczyć granicę z Bangladeszem. Żeby tam się dostać trzeba najpierw przejść przez posterunek Border Security Force, w tamtą stronę puszczają mnie bez problemu, w drugą już sprawdzają paszport i permit. Chakma są buddystami, więc w wioskach są małe buddyjskie klasztory.

W Nunsury mieszka MLA (jakiś członek parlamentu czy czegoś w tym stylu), jedyny przedstawiciel z Mizoramu. Widzę go raz siedząc sobie na przystani jak wsiada z całą świtą do malutkiej łódki i wraca do domu.

Jeszcze nie bardzo wiem co robić dalej, ale ponieważ w sobotę jest big market day to zostaję jeszcze przez chwilę.

Aizawl

Aizawl

Aizawl, Bara Bazaar

Po samolotowym maratonie (Warszawa – Istambuł – Mumbai – Kolkata – Aizawl) melduję się w swoim Chawlna Hotel, w którym spałem poprzednim razem. Trochę podrożał przez ostatni rok, teraz sobie życzą za singla 600 rupii (30pln, przynajmniej kurs złotówki do rupii jest najlepszy chyba od 10 lat jak nie więcej). Chyba wszędzie ceny poszły w górę, w Kalkucie badziewne małe pokoiki w backpackerskich Hotel Paragon czy Hotel Maria to 300 rupii, czasy noclegów za stówę się dawno skończyły. Do tego taxi z lotniska w Lengpui, które jest ponad 30km za Aizawl to kolejne 800 rupii. Sporo wydatków jak na początek, potem będzie jeszcze gorzej, ale z zupełnie innych powodów.

Jeszcze trwają bożonarodzeniowonoworoczne wakacje, mało ludzi, nie ma korków, wieczorem świecą się świąteczne dekoracje, sporo sklepów pozamykanych. W tym kafejka internetowa w pobliżu hotelu. Ale koincydeltalnie spotykam Chungę, którego spotkałem rok temu na ślubie jego brata Samuela, wujka Esther, znajomego Valte, z którym włóczyłem się na koniec świata. Wpadamy na herbatkę, umawiamy się na później na wizytę u niego w domu, a na razie korzystam z jego komórki, żeby spisać z netu numery do różnych ludzi, z którymi się chcę spotkać.

Na początek do hotelu wpada Valte, z którym rok temu jeździłem na koniec świata do wioski Khaikhy z misją edukowania najbiedniejszych dzieci. Rozpijamy Żubrówkę zagryzając kabanosami, umawiamy się na później.

Kolejnego dnia dzwonię do Chungnungi Sahuai, fotografa poznanego niedawno na fejsie. Na powitanie wręcza mi kalendarz ścienny z kilkoma jego zdjęciami. Za duży, żeby go zabrać ze sobą. Na taki sam, będę się później natykał w prawie każdym odwiedzonym domu w różnych zakątkach Mizoramu. Łazimy trochę po mieście, potem taksą jedziemy kawałek dalej do miejsca, z którego jest widok na całe Aizawl. Bliżej miasta jest to Bawngkawn, można tam dojechać autobusem miejskim, można też podskoczyć kawałek dalej do Zemabawk. Przed kolacją u Chungnungi zahaczamy jeszcze o cmentarz, który dzieciakom z braku innej opcji służy za plac zabaw.

W niedzielę dyplomatyczna wizyta u Chungi, po kolacji razem jedziemy do Bawngkawn, tym razem podziwiać wieczorną panoramę Aizawl.

W poniedziałek w mieście już jest tłoczno. Wróciły wszystkie słoiki, miasto się zakorkowało. Idę do biura, w którym pracuje Valte i Mamte. Valte chyba ma niezłą fuchę, bo jego mały openspace jest na najwyższym piętrze. Pierwszy dzień pracy w nowym roku oznacza masę roboty, trzeba zacząć przygotowywać  plan na 2014. Co nie przeszkadza mu przyjść do biura o 11ej i po niecałych 3h wyjść razem ze mną i Mamte na przejażdżkę służbowym jeepem ze służbowym kierowcą.

Jedziemy się trochę powspinać na górę Reiektlang (chyba), najpierw zachaczając o tzw. Typical Mizo Village, coś a la skansen z kilkoma bambusowo-drewnianymi domkami. Wcześnej miałem okazję zobaczyć Real Mizo Village, więc specjalnie wrażenia nie robi, można sobie zamówić jakieś pokazy tańca czy inne atrakcje, wtedy pewnie jest ciekawiej. Jedziemy dalej, wspinamy się (jeepem) prawie na szczyt góry po mega kamienistej drodze. Na piechotkę zostało kilka minut. Robimy sesję zdjęciową przy urwisku, kończymy Żubrówkę, otwieramy whiskacza, rozpalamy ognisko i po ciemku wracamy do domu. W drodze powrotnej dzwonią Makhumi i Finally, które mieszkają 300km stąd, my dzwonimy do Ruali, który mieszka w Aizawl, spotykamy się u Valte w domu na kolacji. Jeszcze trochę i cała zeszłoroczna ekipa z Khaikhy będzie w komplecie.

Zyskuję nowe mizoramskie imię – Chhuihthangvala – a sam sobie wybieram ksywkę Chhipchhuana.

Rano uderzam dalej, najpierw 6h na chmurami do Lunglei, a następnej dnia do Tlabungu w pobliżu granicy z Bangladeszem, gdzie tematem dnia są zbliżające się wielkimi krokami wybory i rozpoczęte strajki, o których przeczytałem w gazecie. Dwoje Polaków kilka dni temu nie dostało wizy ze względu na niezbyt stabilną sytuację. Ale do mojej wizyty w Bangladeszu jest jeszcze trochę czasu, może sytuacja się trochę uspokoi.

Ha! (2)

Dzisiaj moze juz sie da znalezc internet, chociaz na razie jestem niezmiernie zajety i nie mam czasu na takie bzdury, wiecie, spotkania i obiady z fotografami, z pracownikami z ministerstwa sportu i edukacji, wycieczki za miasto itp. Na razie pozdro z Directorate of School Education (z ostatniego pietra gdzie siedza same vipy), jutro jade w dzicz, wiec konkrety pojawia sie w najlepszym przypadku za tydzien albo dwa. No chyba, ze jeszcze dzisiaj znajde wolna chwile.