Parva

Parva I

„Parva” w języku mizo znaczy „gołąb”. Bo kiedyś tu były gołębie ale teraz ich nie ma – wyjaśnia Subinoy.

Mapuia podaje inną wersję – kiedyś wioska nazywała się „Porova”, co z grubsza znaczy „tarcza w ogniu”. Bo kiedyś tarcze robiono z krowiej skóry, a pewnego dnia wojownikom skończyło się żarcie i z braku innych opcji usmażyli sobie w ognisku swoje krowie tarcze i zjedli. Nie wiem, która wersja jest prawdziwa, ale wersja Mapuii jest przynajmniej ciekawsza.

Prądu cały czas nie ma, za to brat Subinoya w domku obok ma telefon satelitarny, z którego można sobie zadzwonić.

W dzień jest gorąco, ale noce, a zwłaszcza poranki są chłodne. Dzień zaczyna się o 6ej rano ogniskiem przed prawie każdym domem (na ognisko ludzi budzi mantra puszczana z głośnika przez jedynego we wsi mnicha z buddyjkiego klasztoru), można się ogrzać i zjeść kupiony na bazarze ryż zawinięty w liść banana. Wizytę w wiosce (całkiem sporej, podobno ponad 350 domów) rozpoczynam od poznania agenta tutejszej CIA, który zaprasza do swojego biura naprzeciwko obozu Border Security Force. Częstuje nas herbatką i bananami i spisuje wszystkie możliwe dane z paszportu. Wdaje się w gadkę z Subinoyem, ze mną gada niewiele, tylko na pytanie czy mogę uderzyć do sąsiednich wiosek odpowiada, że we can’t allow you. Godzinę później pozwala, ale bez aparatu. Kolejną godzinę później aparat też nie stanowi już problemu (żebym tylko jemu nie robił zdjęć). Aparat nie jest tu mile widziany, na sobotnim bazarze pałętają się żołnierze z BSF i Assam Riffles, też nie chcą być fotografowani. Trochę ich tu za dużo, ciężko jest złapać kadr bez nich.

Parvy są trzy. W dolinie jest Parva nr 1, w której nocuję. Tu mieszkają Chakmy. W Parvie nr 2 – Bru. Numer trzy należy do Bawm, to takie podplemię Mizo. Każda wioska ma swój własny język i obyczaje. Obyczaj w nrze 1 nakazuje paniom wierzyć w Buddę i szyć ubrania, w nrze 2 wierzyć w Jezusa i szyć ubrania mając na sobie masę naszyjników i duże kolczyki w uchu a w nrze 3 wierzyć w Jezusa i nie szyć ubrań. Różnic pewnie jest więcej, ale to się rzuca najbardziej w oczy. Razem z moim przewodnikiem dyrektorem wpadamy do pozostałych kolegów dyrektorów na herbatkę i ciastka. Z jednym z nich zaglądamy ludziom do domów, żebym mógł sobie zobaczyć duże i małe maszyny do szycia. Duże służą do robienia sukienki (rinai w języku Bru), małe do robienia górnego fragmentu stroju (risa)

Mieszkam właściwie nie u Sobinoya tylko u wujka jego żony, Księcia Radości (z hindi: Ananda Kumar), człowieka o wielkim sercu. Pozwala nocować nie tylko mi, ale wszystkim, którzy mają taką potrzebę. W zamian za pomoc w kuchni i zwijanie nici w kłębki (cały czas z uśmiechem na ustach) mieszka tu Sita Devi, dziewczynka z wioski oddalonej o 2h, a w piątek na jedną noc wpada Maching, pani z obozu uchodźców, do którego raczej nie uda mi się zajrzeć, żeby w sobotę rano sprzedać trochę suszonych ryb z Birmy i kupić coś do domu. Poza dawaniem miejsca do spania Książę Radości wspiera też potrzebujących finansowo, jak ktoś potrzebuje np. 15000 rupii na ślub to uderza właśnie do niego.

Po ognisku jest pora na mycie garów nad rzeką i nabrania wody do przygotowania lunchu. Rekordzistki stawiają sobie na głowie po 8-9 naczyń. Lunch to poza toną ryżu głównie warzywa (w tym sezonie to np. młode bambusy, kwiaty banana, papka z młodych owoców jack fruita, pikantne liście mangoni, psianka podłużna, dynia, horodiaga- to ostatnie to nie wiem co to jest, nazwa w lokalnym dialekcie, i duzo innych niezidentyfikowanych rzeczy) oraz ryby i krewetki. Ryby mamy ze stawu, w sobotę wspólnymi siłami wyławiamy 1 dużą sztukę oraz 2 wiadra mniejszych. Jest też krab i kilka robaków wyglądających jak duże karaluchy. Te ostatnie niezbyt smaczne, ale da radę przełknąć. Ponoć służą za lekarstwo, ale tylko Chakmom, Mizo takich świństw nie jedzą.

Mięso też się czasem trafi (w menu, nie w stawie), co prawda niestety nie wędzony świński tłuszcz, ale też dobre. Sos z mięsa to bardzo ważna rzecz, daje się go tym, o których się szczególnie dba, np. kobietom w ciąży albo ważnym gościom – mówi Subinoy nalewając mi szklaneczkę.

Czasem, tak jak w tę niedzielę, można natrafić na zebranie przedstawicieli wioski. Zebranie skończyłoby się na przemówieniach, ale ponieważ jest tu białas to Subinoy zorganizował pokaz tańców ludowych i bardziej współczesnych, apelując przy okazji do mieszkańców o datek na rzecz kultury. Białasowi udaje się uniknąć przemawiania, siedzi na honorowym miejscu i nagrywa póki jest jeszcze światło słoneczne.

Po 4 dniach pora spadać (agent CIA zaprasza do ponownego odwiedzenia), przed dotarciem do Aizawl – najbliższego miejsca, gdzie można wymienić dolary – muszę zaliczyć kilka wizyt u nowych i starych znajomych. A kasa się kończy. Chociaż tutaj bardzo powoli.

Damdep

Damdep I

W Damdep II melduję się u Davida, dyrektora szkoły. Tak bez zapowiedzi, ktoś w Longpuighat powiedział kierowcy, żeby mnie tam wysadził. Dyrektor trochę zdziwiony, ale pozwala zostać. A gdyby nie pozwolił to w Damep I jest ponoć rest house. I dużo Chakmów.

Panowie sobie grają w karty, panie robią sobie ubrania. Przeważnie dla siebie, ale czasem ktoś zamówi. Tylko trzeba poczekać na odbiór 1-3 tygodni.

Tu się powoli zaczyna wszystko kończyć, nie ma prądu (tylko z paneli słonecznych), nie ma sygnału komórkowego, czarna nawierzchnia drogi zamieniła się w pylistą kawałek przed wioską. Ale elektrykę mają podłaczyć już niebawem (póki co David właśnie przed domem montuje maszynę do cięcia drewna, w której silnik benzynowy posłuży również za generator prądu) a klasa robotnicza z Silcharu przygotowuje się do położenia kolejnego kawałka asfaltu.

Popołudnie pierwszego dnia i przedpołudnie drugiego spędzamy na zwiedzaniu szkól, wizytacjach u znajomych (u jednego z nich rok wcześniej nocował jakiś białas, podobno Niemiec) i ogólnym rozpoznaniu okolicy.

W międzyczasie jest jeszcze wieczór, podczas którego ze 20 osób zbiera się u Davida w domu. Razem próbujemy podłączyć aparat albo chociaż USB do dużego plazmowego telewizora, ale technika nas przerasta, kończy się na oglądaniu na laptopie Davida jakiegoś teledysku pani od „Mła Lolita” i innych równie ciekawych rzeczy.

Pora spadać. David gdzieś się zmył na skuterze jak akurat przyjechał jeep (kierowca został dzień wcześniej poinformowany, że ma mnie stąd odebrać). Zatrzymujemy się jeszcze kawałek dalej we wsi na herbatkę. Pani od herbatki nie chce pieniędzy, a pan Subinoy Chakma z drugiego jeepa jadącego do tej samej wsi proponuje nocleg u siebie. Wiedziałem, że tam już nie ma żadnych noclegowni, ale nie przypuszczałem, że sobie zaklepię łóżko 2 godziny przed dostarciem na miejsce. Pan Subinoy jest, rzecz jasna, dyrektorem szkoły. Nie wiem czy Mizo nie przepadają za Chakmami czy co, ale kilka osób wcześniej sugerowało, żeby raczej nocować u rodziny Mizo – pan Subinoy jest Chakmą co można wnioskować po nazwisku więc z przyjemnością przyjmuję jego propozycję.

Vaseikai i Longpuighat

Vaseikai, pani z birmy ugniata sidol

Po drodze do Longpuighatu (bardzo kiepskiej, ale z ładnymi widoczkami) każdy się pyta czy to był mój znajomy czy nie. W Longpuighacie też.

Dziura, ale jest Rest House. Tani (200 rupii) i robaczywy. I to nie jakieś nieszkodliwe karaluchy tylko mrówki, pewnie gryzące. Ale na razie nie mam wyjścia.

Zagaduje mnie jakiś student z Aizawl, jemy u niego śniadanie, potem skuterem ruszamy na podbój okolic i strzelenie paru fotek paniom z plemienia Bru, które charakteryzują się bujną dekoracją okolic twarzy, zwłaszcza szyi i uszu.

W aptece natykam się na kolejnych ludzi władających angielskim, to dzieci (dorosłe) pana Raia, o którym wspomniał mi ktoś jeszcze w Chawngte. I jeszcze jakieś małżeństwo, mąż jest znajomym syna Raia, spotkali się tu zupełnie przypadkiem, ale tu jest w charakterze kierowcy swojej żony pracującej w jakiejś NGO i szukającej ciężarnych kobiet, żeby je zbadać. Robią objazdową wycieczkę po okolicy, po małych wioskach, stąd przez Chawngte, Borapansuri do Tlabungu, a potem Mamit District. Gdyby nie to, że jadą w przeciwnym kierunku do mojego to spokojnie mógłbym się z nimi zabrać. Tym razem to nie ja się pytam jak dotrzeć ale oni mnie. Oni tu jeszcze nie byli, ja już kilka jazd jeepami zaliczyłem, więc mogę powiedzieć którędy lepiej jechać a którędy nie.

Pan Rai buduje sobie wielki budynek, zaraz przy moście. Możliwe, że najbogatszy człowiek w okolicy. Przy kolacji student mówi, że to pewnie przemytnik albo coś w tym stylu. No bo jak można mieć tyle kasy na taki dom i 4 samochody z nauczycielskiej pensji. Ewentualnie bogatsza może być rodzina Czakmów, która dostała 5 crore rupii (50 mln, na polskie to 2,5 mln) za jakieś przesiedlenie z terenów przygranicznych (takich bardzo przygranicznych) tutaj do wsi.

Na sobotni bazar niestety się nie wyrobię. Ale przynajmniej fajnie wygląda część wioski, gdzie żyją nielegalni uchodźcy z Birmy. Większość nie mówi nawet tutejszym językiem, o angielskim nie wspominając. Prowadzą sobie spokojnie swoje biznesy, głównie suszone ryby i sidol (taka śmierdząca papka z tych ryb).

Po birmańskim śniadanku u pani z twarzą wysmarowaną tanaką jadę dalej.

Chawngte, cz. 2 i 3

Chawngte (Tete, Zodina i Machine)

Mama Mapuii chciała mnie znowu zobaczyć, ale akurat jest w Lawngtlai, więc tylko gadamy przez telefon po hindusku. To znaczy ona coś mowi, ja trochę rozumiem a trochę nie, a jak bardzo nie rozumiem to mówię  coś swojego z zupełnie innej beczki i szybko oddaję telefon w lepsze ręce.

Wieczorem przy ognisku w domu pod gwiazdami (w tym domu w budowie, gdzie jest gotowe tylko piętro -1, słownie minus jeden, tam śpimy, na górze gotowe są tylko betonowe słupy, więc ładnie widac oriona i okolice) zagryzając jakieś warzywa wyłowione właśnie z popiołu dowiaduję się, że akurat w ten weekend jest festiwal muzyczno-taneczny. Ale na razie idę spać, bo o 5ej rano zadzwoni budzik na sobotni bazar.

***

O 5ej rano dzwoni budzik na sobotni bazar, ludzi trochę mnie niż spodziewałem ale można popatrzeć. Nawet jakaś ekipa z telewizji z Lunglei tutaj właśnie filmuje pani sprzedające sidol (taka śmierdząca papka z suszonych ryb), przypuszczam, że przyjechali głównie na festiwal, ale w wolnym czasie robią reportaż z miasteczka.

Ponieważ jest sobota, to po bazarze lecimy do kościła. Mapuia należy do jakiegoś odłamu Church of God 7th day czy coś takiego. Nie obchodzą Bożego Narodzenia, Nowego Roku ani Wielkanocy, mają własny biblijny kalendarz, nie jedzą świni, jedzenie musi być halal. Dużo ich tu nie ma, w całym Chawngte podobno tylko kilkanaście domów, na porannej mszy jest może 30 osób (wieczorem idziemy po razu drugi, jest jeszcze mniej osób).

A pomiędzy mszami proza dnia codziennego, czyli szwędaczka po bazarze, posiadówy, herbatki itp. I ustawka na piknik na następny dzień.

No i wspomniany festiwal, gdzie głównym celem nie była wcale ani muzyka ani taniec ale próba nawrócenia Chakmów z buddyzmu na chrześcijaństwo. Dużo przemówień, obiecanek, że będzie lepiej i trochę części artystycznej.

***

40-letnia mieszkanka Chawngte „C” (Chakma Autonomous District, Mizoram, Indie) nie posiadająca prawa jazdy potrąciła 60-letniego turystę z Francji. Turysta uderzył głową o ziemię, mimo podjętej reanimacji zmarł w szpitalu. Ciało zostało przetransportowane ambulansem do Lunglei w eskorcie policji, skąd zabrano je helikopterem do Aizawl a następnie do Kalkuty. Sprawczyni wypadku, z zawodu pielęgniarka, znajduje się obecnie w areszcie, grozi jej kara. Jest wdową, ma jednego syna.

Tyle jeśli chodzi o to co się dowiedziałem na miejscu, w internecie jest niewiele więcej informacji

***

W niedzielę jest Republic Day, skromne świętowanie się tu kończy o 8ej rano jak akurat zwlekam się z łózka. Czekając na śniadanie przygotowywane przez Siami oglądamy sobie uroczystości w Delhi. Ojciec Mapuii jest przeciwny tego typu wydarzeniom, za dużo kasy na to idzie.

W czasie nasiadówy w domu Tete ktoś dostaje informację, że został potrącony jakiś francuski turysta, na razie nie wiadomo nic więcej.

Bierzemy kurczaka i idziemy nad rzekę na piknik, ja Mapuia, Tete, Judith, Zodian, Machine, Machana i kilka innych osób. Przypada mi zaszczyt złożenia kurczaka w ofierze. Zodian trzyma korpus w rękach, ja trzymam głowę jedną ręką, w drugiej mam nóż i zaczynam cięcie. Trochę kiepsko idzie bo nóż jest tępy, ale w końcu się udaje, krew tryska, kurczak się wije, halleluyah!

W między czasie Mapuia odbiera smsy czy ten turysta to może ja. Ale to nie ja.

Ktoś kroi warzywa, inni łowią ryby, ktoś się myje, ktoś robi pranie, jakoś czas mija. Rozkładamy kilka palmowych liści na ziemi i rzucamy na nie ryż, kurczaka, sałatkę itp. Prawdziwe plemienne żarcie. Mapuia bierze kamerę i nagrywa, w Lunglei potnie, poskłada, pomontuje i zrobi z tego DVD.

Wieczorem jeszcze raz idziemy na festiwal nawracania. Wiadomość o Francuzie została nadana w głównym wydaniu mizoramskich wiadomości, cały stan już wie o wypadku, tutaj raczej większość dowiedziała się pocztą pantoflowo-telefoniczna, twarze tubylców zdają się mówić już nie „o białas!” tylko raczej „to on czy nie on? Może jego przyjaciel?”. Ktoś się pyta skąd jestem.

- Z Francji – mówię. Taki żarcik. Wieczorem jeszcze dzwoni Kennedy upewnić się czy żyję. Widział Francuza w Tlabungu, ale z nim nie gadał. Teraz był jeszcze jakiś Niemiec. Tłoczno się robi.

***

Z Chawngte na chwilę wyjechałem na sam koniec Mizoramu, relacja w następnych odcinkach, ale w drodze powrotnej zatrzymałem się jeszcze na 2 noce. Mapuia jest w Lunglei, za to jest jego mama i parę innych osób, do których sobie zaglądam na herbatkę. Zodina i Dorothy chcą mnie zaprosić na kolację, Dorothy była pierwsza, Zodinowi z tego powodu jest bardzo przykro, bo taka okazja nie wiadomo kiedy się powtórzy. Jestem pełny, ale Dorothy mówi

- Zjedz jeszcze trochę, wieczorem będziesz głodny i będzie wstyd na całą wioskę, że cię dobrze nie nakarmiliśmy.

Do Zodina wpadam wieczorem. Trochę mi się na początku nie udaje, bo jest ciemno i nie bardzo widzę, do czyjego domu wchodzę. Okazuje się, że źle trafiam, siedzi tam paru facetów, których nie znam, ale jest jeszcze Judith, która była z nami na pikniku. Pewnie nawet jakby jej nie było to i tak by mnie nie wyrzucili, przypominam, że tu wszystkie drzwi są otwarte.

Saiha

Fotosesja na lądowisku dla helikopterów

W zasadzie to z Tlabungu chciałem jechać do stolicy wymienić dolce, ktoś powiedział, że w Lunglei też się, więc tam jadę na początek (tym bardziej, że akurat dzisiaj nie ma jeepa do Aizawl), ale po wylądowaniu w Lunglei stwierdziłem, że może gdzieś indziej też się da wymienić kasę. Akurat było wolne miejsce w jeepie do Saihy, więc po 15 minutach czekania pojechałem na południe. Do Lawngtlai z kilkoma pasażerami a dalej już tylko w 3 osoby wliczając szalonego kierowcę, który po serpentynach już po ciemku gnał 50-60km/h.

A tu niespodzianka, nikogo nie ma, wszyscy pojechali po coś do Aizawl. Śmieszna pani manager Tourist Lodge, inny śmiesny pan z rodziny Josepha, Makhumi i Finally z SSA… Przynajmniej jest Esther i Joseph. Pierwszy dzień spędzam na chorowaniu, leżeniu pod kocem i oglądaniu tv, potem już się szlajam od jednego domu do drugiego na śniadania, kolacje itp. W końcu przenoszę się z hotelu do Esther gdzie spędzam kolejnych kilka dni. Net mam w biurze jej ojca, śniadania i kolacje „wliczone w cenę”, tradycyjnie jak co roku zaliczam kolejne wesele razem z sesją foto na lądowisku dla helikopterów i jakimś pomnikiem kawałek za miastem. Bujamy się w kilka samochodów uzbrojonych w weselne klaksony. To było tzw. second marriage, czyli nie takie do końca dogadane przez starszyznę (znaczy się wpadka lub inne okoliczności przyrody). Różnie się to tym od first marriage, że nie jest w kościele tylko w Sunday school hall. Ale poza tym wszystko to samo.

Wieczorem wpadamy z Esther jeszcze do jednego znajomego, Ricky’ego (robił zdjęcia na ślubie) na śmieszkowanie itp. Tutaj wszystkie drzwi są otwarte, do znajomych wpada się kiedy się chce, bez zapowiedzi, na herbatkę i pogaduszki. Wykorzystuję to ostatniego dnia, jeepa do Lunglei mam dopiero o 14ej, więc wbijam gdzie się da powiedzieć do widzenia.

Z braku pasażerów jeep ma zamiar odjechać godzinę później, ale i tak potem krążymy kolejną godzinę po mieście zabierając kolejnych ludzi. Wychodzi na to, że w Lunglei będę po 23ej, może być kiła z hotelem o tej porze, więc zabieram plecak i wysiadam, ale jeepowa ekipa dzwoni do hotelu (cudem w moim portfelu przetrwał numer telefonu, przeważnie wywalam wizytówki) i uprzedza o moim przyjeździe. W końcu po 8 godzinach jazdy, godzinę dłużej niż ustawa przewiduje, o północy docieram na miejsce. Tak to jest jak w jeepie są same Silchary, z nimi zawsze jest jakiś problem, pełnią tu taką samą rolę jak Portoryki i Łomżyki w Ameryce. Ale poza tym mili i pomocni.

Pani manager z hotelu mówi, że rok temu też był tu jakiś Polak. Dobrą ma pamięć, ale nie do końca, bo mnie nie rozpoznała. Zaprasza do siebie do domu na mizoramski obiad jak tu wpadnę nastepnym razem, chyba wyczuła, że chicken curry (tylko tego typu dania można tu w hotelu dostać) to nie jest to czego tu szukam.

Rano dzwonię do Mapuii, kupujemy bilety do Chawgnte i jedziemy beznadziejną trasą, końcowka w tempie jakieś 15km/h (kto chce się przejechać niech się spieszy, bo buduje się nowa droga, która skróci podróż z 6 do 3h). A kto szuka hardcore’u to w czasie monsunu pokonanie trasy trwa ponad 10h.