Wakacje

No i w końcu dobrnęliśmy do końca, czas na zasłużony wypoczynek. Wszyscy wiedzą jak wygląda plaża w Tajlandii, więc nie ma co wrzucać fotek (zwłaszcza, że żadnych nie zrobiłem). Do zobaczenia w Kambodży.

PS. Tak, też zauważyłem, że nie ma żadnych wpisów z ostatnich 2 miesięcy

Bundukbanga – jeszcze dalej niż Parva

„Bundukbanga” oznacza „złamana broń”. Bo ktoś kiedyś złamał tu broń.

W Parvie trzeciej spotykamy byłego prezydenta złamanej broni, a chwilę potem spacerującego agenta CIA, który już nie protestuje przeciwko mojemu szwędaniu się po okolicach. Z Subinoyem, księciem radości i eksprezydentem idziemy razem do wioski, niecałą godzinę asfaltówką, która tu się znowu zaczyna po krótkiej przerwie między Damdepem i Parvą. Gdyby drogi miały swoje nazwy, to ta nazywałaby się „spadnięty gościu”. Bo parę dni temu spadł tu jakiś gościu, poleciał kilka metrów w dół w zakrzaczoną przepaść. Nie pamięta jakim cudem spadł ani jakim cudem przeżył. Pan bundukbangańczyk pokazuje miejsce zdarzenia.Rozpoczynamy wizytą i lunchem w jego domu. Na początku do stołu siadam tylko ja z Subinoyem i wujkiem. Bo tu jest taki obyczaj, że najpierw jedzą goście. Rodzina zje później na podłodze w malutkiej kuchni. Dookoła biegają dzieciaki a panie szyją ubrania. Panów jest niewiele, poszli przygotowywać las do wypalania. Zajmie im to miesiąc, przez ten czas będą siedzieć w dżungli, jak skończą to widoczki szlag trafi bo wszędzie będzie tylko dym.

Ta wioska należy do plemienia Tongchagya, to jedna z trzech kategorii Chakmów. Pierwsza to Chakmy Właściwe, druga to wspomniana Tongchagya i ostatnia to Doinak – Chakmy z Birmy. Następna bambusowa wieś, Gabosury, to ci sami ludziei ten sam klimacik. Zatrzymujemy się u jakichś ziomków Ananda Kumara na pogaduszki, fotki pani szwaczki i żucie trzciny cukrowej. I oglądanie polskiego banknotu i monety, które dałem Subinoyowi w prezencie. Chwali się nimi praktycznie wszystkim znajomym i nieznajomym, których odwiedzamy.

Być może ciekawsze są te rzeczy, których tu nie widać. Na przykład birmańscy wojownicy o wolność, którzy tu pomieszkują, jak twierdzi Mapuia. Ta kwestia będzie potem tematem dyskusji pomiędzy nim a jego bratem, który twierdzi, że to żadni wojownicy tylko zwykli terroryści. Kimkolwiek by nie byli i tak nie są za bardzo aktywni (to nie sąsiedni Manipur, w których ciągle coś się dzieje, wliczając ataki bombowe parę dni temu), poza tym teraz ich tu nie ma, są w lesie albo razem z pozostałymi wieśniakami albo sobie po prostu tam żyją. Pewnie jeden pan z Vaseikai miałby na ich temat ciekawe historie, tak jak różne inne, których mi opowiedział, ale których nie spisałem. A może ich w ogóle nie ma.

I jeszcze jedna wioska, Seminasura, równie opustoszała jak 2 poprzednie. Tu mieszkają Bru, szyją ubrania i suszą ryżowe placki, które posłużą do produkcji chlebapiwa i wina. O jakiejkolwiek komunikacji między mną a tubylcami można zapomnieć. Ich język nie jest podobny ani do hindi czy bengalskiego ani do mizo (którego też w zasadzie nie znam, ale przynajmniej wiem jak się przywitać). Na szczęście jest ze mną Subinoy, z którym wbijam do domów i który zachęca panie do zapozowania do zdjęcia:

- Będziesz w kolorowym magazynie, twoje zdjęcie będzie sławne na całą Amerykę!

Chyba tak mówi, rozumiem tylko „America”, reszty muszę się domyślać.

Tłumy turystów z aparatami jeszcze tu nie dotarły, więc panie jeszcze nie zmęczone pozowaniem zgadzają się bez wahania ale też bez jakiegoś przesadniego entuzjazmu. Poza tym, co tu dużo pisać, każdy chyba wie jak wygląda mała bambusowa wioska na pograniczu Indii, Birmy i Bangladeszu. Pomijając mityczny obóz uchodźców z Birmy, piechotą parę godzin stąd przy samej granicy, tu właśnie w Seminasurze kończy się Mizoram. Panie premierze, melduję wykonanie zadania.

***

Jest 31 stycznia. Po niecałym miesiacu kończy się moja  podróż, a zaczyna nie wiadomo co.

Parva

Parva I

„Parva” w języku mizo znaczy „gołąb”. Bo kiedyś tu były gołębie ale teraz ich nie ma – wyjaśnia Subinoy.

Mapuia podaje inną wersję – kiedyś wioska nazywała się „Porova”, co z grubsza znaczy „tarcza w ogniu”. Bo kiedyś tarcze robiono z krowiej skóry, a pewnego dnia wojownikom skończyło się żarcie i z braku innych opcji usmażyli sobie w ognisku swoje krowie tarcze i zjedli. Nie wiem, która wersja jest prawdziwa, ale wersja Mapuii jest przynajmniej ciekawsza.

Prądu cały czas nie ma, za to brat Subinoya w domku obok ma telefon satelitarny, z którego można sobie zadzwonić.

W dzień jest gorąco, ale noce, a zwłaszcza poranki są chłodne. Dzień zaczyna się o 6ej rano ogniskiem przed prawie każdym domem (na ognisko ludzi budzi mantra puszczana z głośnika przez jedynego we wsi mnicha z buddyjkiego klasztoru), można się ogrzać i zjeść kupiony na bazarze ryż zawinięty w liść banana. Wizytę w wiosce (całkiem sporej, podobno ponad 350 domów) rozpoczynam od poznania agenta tutejszej CIA, który zaprasza do swojego biura naprzeciwko obozu Border Security Force. Częstuje nas herbatką i bananami i spisuje wszystkie możliwe dane z paszportu. Wdaje się w gadkę z Subinoyem, ze mną gada niewiele, tylko na pytanie czy mogę uderzyć do sąsiednich wiosek odpowiada, że we can’t allow you. Godzinę później pozwala, ale bez aparatu. Kolejną godzinę później aparat też nie stanowi już problemu (żebym tylko jemu nie robił zdjęć). Aparat nie jest tu mile widziany, na sobotnim bazarze pałętają się żołnierze z BSF i Assam Riffles, też nie chcą być fotografowani. Trochę ich tu za dużo, ciężko jest złapać kadr bez nich.

Parvy są trzy. W dolinie jest Parva nr 1, w której nocuję. Tu mieszkają Chakmy. W Parvie nr 2 – Bru. Numer trzy należy do Bawm, to takie podplemię Mizo. Każda wioska ma swój własny język i obyczaje. Obyczaj w nrze 1 nakazuje paniom wierzyć w Buddę i szyć ubrania, w nrze 2 wierzyć w Jezusa i szyć ubrania mając na sobie masę naszyjników i duże kolczyki w uchu a w nrze 3 wierzyć w Jezusa i nie szyć ubrań. Różnic pewnie jest więcej, ale to się rzuca najbardziej w oczy. Razem z moim przewodnikiem dyrektorem wpadamy do pozostałych kolegów dyrektorów na herbatkę i ciastka. Z jednym z nich zaglądamy ludziom do domów, żebym mógł sobie zobaczyć duże i małe maszyny do szycia. Duże służą do robienia sukienki (rinai w języku Bru), małe do robienia górnego fragmentu stroju (risa)

Mieszkam właściwie nie u Sobinoya tylko u wujka jego żony, Księcia Radości (z hindi: Ananda Kumar), człowieka o wielkim sercu. Pozwala nocować nie tylko mi, ale wszystkim, którzy mają taką potrzebę. W zamian za pomoc w kuchni i zwijanie nici w kłębki (cały czas z uśmiechem na ustach) mieszka tu Sita Devi, dziewczynka z wioski oddalonej o 2h, a w piątek na jedną noc wpada Maching, pani z obozu uchodźców, do którego raczej nie uda mi się zajrzeć, żeby w sobotę rano sprzedać trochę suszonych ryb z Birmy i kupić coś do domu. Poza dawaniem miejsca do spania Książę Radości wspiera też potrzebujących finansowo, jak ktoś potrzebuje np. 15000 rupii na ślub to uderza właśnie do niego.

Po ognisku jest pora na mycie garów nad rzeką i nabrania wody do przygotowania lunchu. Rekordzistki stawiają sobie na głowie po 8-9 naczyń. Lunch to poza toną ryżu głównie warzywa (w tym sezonie to np. młode bambusy, kwiaty banana, papka z młodych owoców jack fruita, pikantne liście mangoni, psianka podłużna, dynia, horodiaga- to ostatnie to nie wiem co to jest, nazwa w lokalnym dialekcie, i duzo innych niezidentyfikowanych rzeczy) oraz ryby i krewetki. Ryby mamy ze stawu, w sobotę wspólnymi siłami wyławiamy 1 dużą sztukę oraz 2 wiadra mniejszych. Jest też krab i kilka robaków wyglądających jak duże karaluchy. Te ostatnie niezbyt smaczne, ale da radę przełknąć. Ponoć służą za lekarstwo, ale tylko Chakmom, Mizo takich świństw nie jedzą.

Mięso też się czasem trafi (w menu, nie w stawie), co prawda niestety nie wędzony świński tłuszcz, ale też dobre. Sos z mięsa to bardzo ważna rzecz, daje się go tym, o których się szczególnie dba, np. kobietom w ciąży albo ważnym gościom – mówi Subinoy nalewając mi szklaneczkę.

Czasem, tak jak w tę niedzielę, można natrafić na zebranie przedstawicieli wioski. Zebranie skończyłoby się na przemówieniach, ale ponieważ jest tu białas to Subinoy zorganizował pokaz tańców ludowych i bardziej współczesnych, apelując przy okazji do mieszkańców o datek na rzecz kultury. Białasowi udaje się uniknąć przemawiania, siedzi na honorowym miejscu i nagrywa póki jest jeszcze światło słoneczne.

Po 4 dniach pora spadać (agent CIA zaprasza do ponownego odwiedzenia), przed dotarciem do Aizawl – najbliższego miejsca, gdzie można wymienić dolary – muszę zaliczyć kilka wizyt u nowych i starych znajomych. A kasa się kończy. Chociaż tutaj bardzo powoli.